Tytułem wstępu

Nie pamiętam dokładnie od kiedy zaczęliśmy ucinać sobie pogawędki na różne tematy. Może to się stało, kiedy "wprowadziłam się" do tego brzydkiego wieżowca, w którym Pan mieszka, a w którym prawie po przekątnej mieściła się galeria?
"160 lat fotografii", "Światłem malowane" - to te najważniejsze, i wiele, wiele innych wystaw, które powstawały w atmosferze pracy, a niejednokrotnie - pogaduszek na tematy prywatne, często o żartobliwym zabarwieniu.
Miejsca spotkań fotografów i sympatyków fotografii w Galerii przy Placu Zwycięstwa 1 nie ma już od lat. Nie ma też naszych rozmów.
Pozostał Internet, który skłonił mnie do tego, żeby - w pewnym sensie - zatrzymać czas, zarejestrować opowieści, które kiedyś już słyszałam. Ku pamięci...

galeria 7@wp.pl z zapytaniem do leopold31@tlen.pl
Jest odpowiedź. Kopiuj, wklej, drukuj...
Jakie to proste. XXI wiek.

Pani Danusiu, na stronie PCEiK-u widziałem kilka zdjęć z Pani wystawy lalek. Nie przypuszczałem, że taka duża dziewczynka jeszcze bawi się laleczkami. Może w styczniu uda mi się ją obejrzeć. Dwa tygodnie temu rozmawiałem telefonicznie z Adamczakiem. Niedawno kręcił zdjęcia do "Zabawki w PRL-u". W minioną sobotę, w pierwszym programie Polskiego Radia, słyszałem krótkie, bardzo pozytywne omówienie tego filmu.
22 grudnia 2011

Panie Edwardzie, dokumentację wystawy zabawek robił mi syn kolegi, z czasem będzie na CD. Nie omieszkam dać Państwu na pamiątkę. Czy to nie dziwny zbieg okoliczności, że w tym samym czasie zajmujemy się z Andrzejem podobnym tematem? Każde z nas na swój sposób.
8 lutego 2012

Pani Danusiu, cieszy mnie zapowiedź płyty z wystawy lalek. Kiedy oglądałem tę ekspozycję, przypomniałem sobie moje ulubione "lalki" dzieciństwa. Były to: trójkołowy rowerek (w stosunku do dzisiejszych - prymityw), łuk i koło napędzane kijkiem oraz (chyba była mi pisana fotografia) camera obscura tzn. tekturowe pudełko z "obiektywem" czyli otworkiem przekłutym gwoździem oraz "kliszą" z natłuszczonego pergaminu.
10 lutego 2012

Pani Danusiu!

I'm sorry, przynudzam Panią tymi "mejlami", ale się poprawię. Urodziłem się w domu, w którym był zakład fotograficzny i przypuszczam, że dla tego fotografa byłem królikiem doświadczalnym - próbował na mnie jakość kolejnego pudełka szklanych klisz, i stąd miałem ogromną ilość zdjęć. Aliści, jak mawiał Waldorf, gdy wybuchła wojna w nasz dom "dziabnęła" bomba made in USSR i całe domowe archiwum spłonęło. Mamy i nas trojga "rebionków" już wtedy w Tarnopolu nie było. Przenieśliśmy się na krótko do mamy krewnych w pobliżu Sędziszowa Młp. W domu został tylko ojciec, który jakoś uszedł z życiem.

W latach sześćdziesiątych, u znajomych, znalazłem jedno zdjęcie z mojego dzieciństwa. Pokazuje ono mnie "robiącego" za Indianina, na tle namiotu z kilku koców, ale czy uzbrojonego w łuk - tego nie pamiętam. Zrobiłem reprodukcję tego zdjęcia, ale nie mogę jej znaleźć. Może jeszcze kiedyś znajdę...

Panie Edwardzie, szkoda, że nie ma Pan tego zdjęcia, dołączyłabym je do wystawy. Tak miło mi się z Panem koresponduje., że zamierzam przeprowadzić z Panem tzw. "wywiad - rzeka" w odcinkach. Co Pan na to?
Jeśli wyraża Pan zgodę, proszę napisać, dlaczego nie lubi Pan czekolady.
Później przejdę do poważniejszych pytań.
12 lutego 2012

Pani Danusiu, do głowy by mi nie przyszło, że nadaję do wywiadów, a już do "rzek" w żadnym razie. Ale sympatia do Pani i lata współpracy skłaniają mnie do uległości. Dziś króciutko o czekoladzie, a następne "fale rzeki" odłożymy na później bo najpierw muszę skończyć z negatywami * . Ciągnie się to już, łącznie z czarno-białymi, kilka miesięcy i jestem tym bardzo zmęczony.

* W kwestii wyjaśnienia (fragment wcześniejszej korespondencji):

"Z uwagi na wiek i zbliżające się pożegnanie z ziemskim padołem od kilku tygodni siedzę nad selekcją swojego archiwum negatywów. Do Ośrodka Dokumentacji przy bibliotece przekazałem już kilkaset negatywów czarno-białych, a w przyszłym tygodniu przekażę negatywy barwne".

W 1939 roku mieszkaliśmy w Tarnopolu. Ojciec pracował jako sprzedawca w dużym sklepie spożywczo-przemysłowym, nieco zbliżonym do dzisiejszych supermarketów. Tuż przed 17. września tj. dniem wkroczenia Armii Czerwonej do miasta tarnopolanie runęli na sklepy wybijając szyby i wyłamując drzwi, aby rabować co tylko się dało, szczególnie żywność. Ojciec, jako pracownik, nie przyłączył się do rabunku, był tym przerażony. Po bodajże dwóch dniach w tym sklepie zostały już tylko nieliczne "głowy" czekolady (kilkukilogramowe bryły w kształcie artyleryjskiego pocisku, kupowane przeważnie do okolicznych pańskich dworów.) Tato w ostatniej chwili przed pojawieniem się bolszewików w mieście, przytachał kilka takich "czekoladowych pocisków" do domu. Były one, obok ziemniaków puree, upieczonych w kształcie wielkanocnych babek, podstawą naszego głodowego menu przez chyba kilka tygodni. Tej czekolady miałem już serdecznie dość, wywoływała u mnie odruch wymiotny. I zostało mi to do dziś, ku radości wnuków, kiedy były jeszcze dziećmi, bo dziadek czekoladę otrzymywaną z różnych okazji przekazywał im. Amen.

Pani Danusiu, muszę jeszcze dopisać kilka uściśleń do moich tekstów z wczoraj i dzisiaj. Wojna zastała nas w Tarnopolu. Dnia 17 września 1939 roku wkroczyli do miasta Rosjanie. W czerwcu 1941 roku rozpoczęła się wojna niemiecko-radziecka. Niemcy wyparli Rosjan, okupowali Tarnopol i tereny wschodnie II Rzeczpospolitej do 1943 roku. Czerwona Armia znów zajęła te tereny i goniła Niemców na zachód. Zaraz po zajęciu Tarnopola przez Niemców mama z dziećmi wyjechała do rodziny w pobliżu Sędziszowa Młp., który wchodził w obręb stworzonego przez Niemców Generalnego Gubernatorstwa. Ojciec został w domu pilnować dobytku. Gdy powtórnie zajęli Tarnopol bolszewicy - tato został wcielony do tworzonej w Sumach na Ukrainie II Armii Wojska Polskiego. Z tą Armią dotarł do Koszalina, gdzie został zdemobilizowany. Już jako cywil przyjechał do Oleśnicy. Tu zajął na Lucieniu poniemiecki dom i przyjechał po nas do Wolicy Ługowej koło Sędziszowa. W Oleśnicy znaleźliśmy się 10 marca 1945. Dom, w którym mieszkaliśmy w Tarnopolu został częściowo zniszczony i spalony po uderzeniu bomby tuż przed wkroczeniem Rosjan do miasta w 1943 r.
13 lutego 2012

Odnalazłem w minioną niedzielę album z wklejonym przez żonę zdjęciem "Indianina". Zrobiłem reprodukcję. Okazuje się, że jestem uzbrojony nie w łuk, ale dzierżę w dłoniach broń "palną". Jestem pierwszy z lewej strony, jak zwykle najkrótszy. Pozostali wojownicy to - o ile to pamiętam - synowie właściciela sadu i zarazem najbogatszego restauratora w Bóbrce, u którego ojciec wynajmował lokal sklepowy. Przerażona "kobieta" u dołu zdjęcia to chyba nasz "jeniec wojenny", a zarazem córka restauratora. Zdjęcie technicznie jest bardzo słabe, prawdopodobnie zrobione w 1936 lub 37 roku.

W albumie znalazłem też siebie w charakterze "ułana", bo na koniu,

a także zdjęcie zbiorowe oddziału żołnierzy II Armii Wolska Polskiego, wśród których jest mój ojciec - siedzi czwarty od lewej.

Panie Edwardzie, piękne dzięki za to pisanie. Jak ja lubię Pana poczucie humoru. Dzisiaj ktoś mi powiedział, że podziwia mnie za poczucie humoru, które mam mimo tego, że nie mam wesoło. I pomyślałam sobie, że zawdzięczam to, między innymi, takim ludziom jak Pan czy Pani Włodzimiera Jurkiewicz... I chciałabym, żeby mi towarzyszyło długo.

Fotki rewelacyjne, szkoda, że nie wiedziałam wcześniej - pokazałabym na wystawie.
28 lutego 2012

Żeby miał Pan jakieś inne zajęcie niż porządkowanie zdjęć - pytanie kolejne, tym razem "fotograficzne": dlaczego Atget i Bresson, a nie inni byli dla Pana guru?

Pani Danusiu, fascynowali mnie nie tylko Atget i Bresson, ale i na przykład: grupa fotoreporterów Świata (lata 50. i 60. XX w.), portreciści Nasierowska, Dorys, słynny Puchalski i inni. Ale rzeczywiście, prawdziwymi guru zostali Atget i Bresson. Dlaczego?

Fotografią zaraziłem się w 1949 r., ale tak okazjonalnie fotografując kliszówką głównie rodzinkę, myślałem że "zaraza" przejdzie mi jak katar i poprzednie koniki (tak się wtedy mówiło): filatelistyka i radioamatorstwo. Aliści choroba pogłębiała się m.in. przez książki T. Cypriana i R. Burzyńskiego. Nauka w liceum zeszła na drugi plan, rezultat - pierwsza w życiu dwója z historii i przydługie "przemówienie" mamy. I wtedy w kupowanym przez nas Dzienniku Zachodnim zobaczyłem fotoreportaż właśnie HCB - wyjazd angielskich dżentelmenów na zawody konne. Temat banalny, ale zupełnie inaczej sfotografowany niż zrobiłby to przeciętny "fotografista" prasowy. Potem jeszcze kilkanaście razy spotykałem bądź to pojedyncze zdjęcia bądź, rzadziej, fotoreportaże z podpisem Henri Cartier-Bresson. Zawsze inne kompozycyjnie i treściowo niż przeciętna mizeria prasowa. Wtedy zrozumiałem, że oprócz rodzinki można fotografować i inne tematy, a przede wszystkim zdjęcia choć trochę przemyśleć oraz kadrować. Przez lata próbowałem portretu, pejzażu, makrofotografii, architektury, ale w końcu zrozumiałem że Bozia nie dała mi talentu i nic z tego nie będzie. I wtedy pojawili się Eugene Atget i... p. Eugenia Indzierowska (początek lat 70.). Pierwszy raz o Atgecie przeczytałem albo w encyklopedii, albo w miesięczniku Fotografia. Jego zdjęcia to proste, nie udziwnione paryskie ulice, budynki, zwyczajni ludzie, a wszystko owiane jakąś niecodzienną atmosferką i chęcią utrwalenia dla potomnych. Poza tym ujęła mnie skromność, nieśmiałość i... bieda tego człowieka.

A p. Indzierowska? Właśnie tworzyła wraz ze Stasiem Kokotem Ośrodek Dokumentacji Życia Społecznego. Oboje namówili mnie do współpracy. "I tak to się zaczęło", i trwa, już schyłkowo, do dziś. A rezultat: kilka tysięcy fotografii na papierze, dyskach CD, osłabiony wzrok, powiedzmy, dłuższe "mowy" żony, ciągły brak czasu, bardzo przeze mnie ceniona znajomość z p. Danusią Obrębską-Kubik. I trochę "broszek" m.in. Krzyż Kawalerski i sporo... krzyży życiowych. Amen.

Pięknie napisane. No i wzruszył mnie fragment o "pani Danusi" : ) Dziękuję.
11 marca 2012

Gdyby chciał Pan przerwać monotonię przekazywania archiwum - to mam następne pytanie: rower w Pana życiu?

Jeśli nie ma Pan czasu lub chęci - proszę się nie spieszyć z odpowiedzią. Ja grzecznie czekam.

Mam zadany temat "Rower w moim życiu". Fakt, lubię rower! Jak już we wcześniejszym "mejlu" napisałem zacząłem jeździć na prymitywnym trójkołowcu, mając chyba cztery lata. Ulubiona trasa dom - sklep ojca. Czasami przywiązywałem z tyłu małą walizeczkę, bo niby dostarczam towar o sklepu. Gdy przenieśliśmy się do Lwowa, później Tarnopola własnego roweru już nie miałem, ale czasami koledzy dali się przewieźć na swoich. W posiadanie swojego jednośladu wszedłem, gdy po demobilizacji ojciec przywiózł zdobycz wojenną - ładną damkę i...kbkaes, zwany wówczas flobertem. Zdałem dość szybko "rowerowe prawo jazdy", tzn. nauczyłem się jeździć na dwóch kółkach wjeżdżając m.in. w łan zboża sąsiada.
A potem Oleśnica, i ta zdobyczna damka. Zjeździłem ją do cna. Części zamiennych do tej marki roweru nie można było nigdzie kupić, więc przesiadłem się na ruską Ukrainę. Ciężko chodziła, ale była masywna. Potem było kilka innych, już polskiej produkcji. Jeden mi ukradziono, i to w dniu kiedy zrobiłem mu przed południem kapitalkę. Ostatnim rowerem była też polska damka p.t. Gazela - już z przerzutką i licznikiem, brakowało tylko... radia i GPS-u. Miałem ją 24 lata. W tej chwili jestem całkowicie "spieszony" tj. bez roweru, ale na wiosnę coś kupię, aczkolwiek żona twierdzi, że w moim wieku chyba po to by zakończyć żywot w jakimś wypadku.

Rower, oprócz pojazdu, którym m.in. dojeżdżałem do szkoły, kiedy przez trzy lata pracowałem w dzisiejszym Krzeczynie (w latach 50. - Blizborzu), jest dla mnie lekarstwem na nerwy i stresy. Z wycieczek, najczęściej 18 - 30 km., przyjeżdżałem fizycznie zmęczony, ale z przewietrzoną łepetyną i radośniejszym spojrzeniem na otaczającą nas rzeczywistość. Zawsze jeżdżę sam, bo tylko w samotności odpoczywam. O ile pamiętam, tylko raz nie wróciłem do domu na rowerze lecz pieszo z Boguszyc, bo sypnęła się tylna piasta. Mam też dwie książki "kolarskie", przewodniki tras rowerowych i teczkę z wycinkami prasowymi o tematyce rowerowej. Byłem także w Warszawie na wystawie poświęconej stuleciu kolarstwa polskiego.

The end. Pozdrawiam, dobranoc
28 lutego 2012

Kontynuuję "dręczenie pytaniami" (mam ich jeszcze kilka).

Następne: autorytety w Pana życiu?

Pani Danusiu, przyznaję się, z tym autorytetem mam trochę kłopotu ponieważ - jak wyczytałem w Słowniku Języka Polskiego - pojęcia guru i autorytet są nieco zbliżone, a kto jest moim guru w fotografii już pisałem. Ale spróbuję coś o moich autorytetach napisać. Oczywiście w dzieciństwie i wczesnej młodości autorytetami byli mama i tato. Później pojawiały się inne, ale w miarę dorastania większość bladła m.in. dlatego że coraz więcej o tych osobach wiedziałem, zwłaszcza o ich osobistym życiu. Tak stało się choćby z Piłsudskim - zamach majowy, minimalizowanie znaczenia parlamentu, Bereza Kartuska. Jako katolik powinienem uznać za mój aktualny autorytet Jana Pawła II. Rzeczywiście był to Człowiek Niezwykły, unowocześnił Kościół, zbliżył  różne religie, ale raziła mnie aktorskość Jego wystąpień, długaśne procesje z darami podczas oficjalnych, uroczystych Mszy św., przyzwolenie na stawianie pomników już za życia - swoisty kult jednostki.

Teraz moim autorytetem, wzorem do naśladowania jest... Janina Ochojska, z wykształcenia astronom. Mimo kalectwa od dzieciństwa (i poruszania się o kulach) na skutek choroby Heinego-Medina, jest CZŁOWIEKIEM DLA INNYCH. W 1994 roku zorganizowała, dzia-łającą do dziś, Polską Akcję Humanitarną. Mimo trudności z poruszaniem się m.in. jeździ z konwojami wiozącymi pomoc do biednych krajów afrykańskich i azjatyckich, buduje studnie tam, gdzie po wodę codziennie chodzi się kilometrami, a wszystko to robi bez zbędnego rozgłosu i reklamowania się w telewizji, jak to czyni choćby Owsiak. Jej motto życiowe brzmi: "Uczynić świat lepszym przez zmniejszenie cierpienia." W roku 1994 została Kobietą Europy. Jest odznaczona m.in. francuską Legią Honorową, Orderem Odrodzenia Polski, Orderem Uśmiechu. Wywiad rzeka z nią jest zatytułowany "Niebo to inni". Swoje kalectwo zaakceptowała, a nawet uznała darem Niebios. Być może jest jakaś rysa w Jej życiorysie, ale ja o tym dotąd nie słyszałem.
22 marca 2012

Ależ mnie Pan zaskoczył sympatią dla Ochojskiej. Podziwiam Ją i cenię, właśnie za to, że robi wiele dobrego, bez fanfar w mediach. W dzisiejszych czasach wszechobecnych mediów to duża umiejętność.

Idą święta, czasu będzie Pan miał zapewne niewiele, ale... pomyśleć nad następnym pytaniem zawsze można - choćby przez chwilę - przed zaśnięciem. Odpisać można po świętach. A oto i pytanie: za co jest Pan wdzięczny losowi?

Pani Danusiu, pojęcie losu jest dość enigmatyczne. Słownik języka polskiego podaje jedno z określeń losu jako ciąg zdarzeń pomyślnych lub niepomyślnych. Dla mnie jako "ludzia" wierzącego, kierującym tymi zdarzeniami jest Bóg. Zatem jestem Bogu wdzięczny za każdy przeżyty dzień. A z takich ważnych lub bardzo ważnych zdarzeń życiowych dziękuję Bogu m.in. za to że żyję, ponieważ zaraz po urodzeniu ponoć wybierałem się w zaświaty. Jednak poważny kryzys przetrwałem i pałętam się już na tym łez padole 81. rok. Gdy miałem około trzech lat wyciągnięto mnie spod cofającego samochodu. W czasach, kiedy mieszkaliśmy na Lucieniu przez wiele lat często mieliśmy wodę w piwnicy. Kiedyś chciałem wkręcić żarówkę do oprawki lampy piwnicznej, zsunąłem się z deski do wody i wtedy poraził mnie prąd, ponieważ dla utrzymania równowagi przytrzymałem się owej oprawki, dotykając palcami przewodu pod napięciem. Według praw fizyki powinienem zginąć, aliści przeżyłem. Ewidentny cud. Jestem bardzo wdzięczny Bogu za 53 lata trudnego niekiedy małżeństwa, wychowanie i wykształcenie dzieci - cała czwórka ma wyższe wykształcenie, troje zna przynajmniej jeden obcy język. Oczywiście dziękuję Bogu za przeżycie wojny, w tym kilku groźnych bombardowań lotniczych. Bodajże 7 lat temu żona, najstarszy syn, synowa i wnuczka jadąc samochodem na wesele w deszczowy dzień, przeżyli bardzo groźny wypadek na przejeździe kolejowym w pobliżu Kluczborka. Na samochód zwalił się betonowy słup z lampą oświetlającą ten przejazd. Także wdzięczny jestem Bogu za zainteresowanie się w 1949 r. fotografią, również za to że zawsze miałem pracę i nie zaznałem doli bezrobotnego. A na koniec tej przydługiej wyliczanki zdarzeń losowych dodam, że mam szczęście do sympatycznych, kulturalnych i życzliwych ludzi.
15 kwietnia 2012

Teraz zapytam o poczucie humoru. Czy ten żartobliwy dystans do siebie i świata towarzyszył Panu od zawsze czy rodził się powoli? Bardziej pomaga w życiu czy utrudnia - zwłaszcza przy spotkaniu z ludźmi pozbawionymi poczucia humoru.

Co do mojego poczucia humoru, jeśli w ogóle występuje, to niekiedy jest to tzw. wisielczy humor. Ów dystans do siebie pojawił się gdzieś po czterdziestce. Przedtem byłem nadmiernie wrażliwy na uwagi dotyczące mojej osoby. Kiedyś przeczytałem lub usłyszałem w radiu wypowiedź, chyba aktora, pełną dowcipnych uwag o sobie i wtedy pomyślałem: postępuj tak samo. Jesteś przecież faktycznie "mniej niż zero" to po co masz przeżywać, najczęściej trafne, uwagi o sobie. Obróć to w żart, przynajmniej później dorobisz się wrzodów na żołądku. No i rzeczywiście wrzodów dotąd "ni ma". Jak przyjmują to ludzie pozbawieni poczucia humoru ? Czasem się uśmiechną, czasem zakręcą kółko na czole, ale znam też kilka person, które wpisują się w żartobliwy ton rozmowy i czujemy się wtedy rozluźnieni i z większym optymizmem spoglądamy na świat.

Na dziś amen. Pozdrowienia E.N.
16 kwietnia 2012

Witam Panie Edwardzie. Jak zawsze - dziękuję za kolejną odpowiedź i zapraszam do kontynuowania wywiadu-rzeka. Pytań jeszcze trochę mam, ale jak Panu już się znudzi absolutnie - to proszę napisać wprost, że BASTA! A tymczasem temat bliski sercu: radio.

Radio EN odpowiada stałej Słuchaczce. Pani Danuto, mieszkaliśmy w Bóbrce kiedy pojawił się w naszym domu pierwszy radioodbiornik marki chyba Detefon - kryształkowy, tzw. detektor. Miał taką zaletę, że nie trzeba go było zasilać ani baterią, ani elektrycznością z sieci, a wadą było to, że można było słuchać programu radiowego tylko na słuchawki, i to tylko gdy w mieszkaniu było cicho. Pamiętam mamę ze słuchawkami na uszach krzątającą się w kuchni. Słuchawki były połączone z detektorem długim kabelkiem. Pierwsze radio lampowe z głośnikiem miał na naszej ulicy znajomy listonosz. Kiedyś mama zaprowadziła mnie do niego, abym ów cud techniki zobaczył. Zajmowało ok. 1/3 pokoju: na stole radioodbiornik, bodajże z dwoma lampami sterczącymi na zewnątrz, głośnik z wielką tubą, a pod stołem w skrzynce kilkadziesiąt, połączonych ze sobą płaskich baterii oraz w szklanej obudowie tzw. mokry akumulator służący do zasilania owych lamp.

We Lwowie też mieliśmy detektor, ale już z głośnikiem ponieważ mieszkaliśmy niedaleko lwowskiej radiostacji, ilość "łapanej" przez antenę energii pozwalała zasilić głośnik.

W Tarnopolu w czasie wojny mieliśmy "kołchoźnika" nadającego po rosyjsku, a po południu, chyba przez dwie godziny - po polsku. Po roku 1941 mieszkaliśmy na wsi koło Sędziszowa Młp. i tam nie mieliśmy żadnego radia. Trzeba dodać, że zarówno pod okupacją radziecką jak i niemiecką posiadanie radia było zabronione. Niektóre rodziny miały zakonspirowane radioodbiorniki. Słuchano na słuchawki BBC.

No i wreszcie Oleśnica. Rok 1946. Tato gdzieś okazjonalnie kupił stare, niemieckie radio Mend. Uatrakcyjniało audycje pojawiającym się co kilkanaście minut głośnym "kichnięciem" lub kilkuminutowym wyciem. Z prawdziwego zdarzenia radioodbiornik zjawił się w naszym domu chyba w 1948 roku. Aby taki zdobyć trzeba było najpierw oddać na skup przynajmniej 100 kg zboża. Mama kupiła je na targu, oddała na skup, otrzymała talon, który zare-jestrowała w sklepie. Potem kilkanaście tygodni czekania i wreszcie JEST! Trzylampowy, polskiej produkcji Mazur z okrągłą podświetlaną skalą.

Pozdrawiam, d.c.n. (m.in. przygoda z krótkofalarstwem).
29 kwietnia 2012

Stała słuchaczka pisze do radia EN:

Ha! Połknęło się haczyk! Bardzo się cieszę, coraz ciekawiej i obszerniej opisuje Pan to, co najmilsze sercu, jak mniemam. Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy.

Radio EN,

Szanowna Słuchaczko, pardon Czytelniczko, oto część druga (nudnej) opowieści o radio-odbiornikach, krótkofalarstwie itp. W latach 50. ubiegłego stulecia - od kolegi - zaraziłem się radioamatorstwem. Popełniłem kilkanaście detektorków w różnych obudowach, o dziwo - działały. Dołączył do nas trzeci kumpel i wtedy wpadliśmy na pomysł zbudowania krótko - falowego nadajnika. I rzeczywiście zbudowaliśmy. Zaczęliśmy nadawać z domu kolegi mieszkającego na Ratajach. Nadawanie zaczynaliśmy od powtarzania: "Tu Kodak, tu Kodak". W tym czasie ja w swoim domu na Lucieniu tkwiłem przy wspomnianym już poniemieckim radiu marki Mende, odbierając to, co mówili koledzy. Potem na rower i pędem na Rataje, aby zdać raport o jakości i głośności "audycji". Cała zabawa trwała niespełna miesiąc, ponieważ przeczytaliśmy - bodajże w Dzienniku Zachodnim - o aresztowaniu w Lublinie podobnego "radioty", nadającego także bez uprawnień. Zwinęliśmy interes modląc się, aby i nas nie odwiedzili smutni panowie z UB. Ale widocznie nasza radiostacja była zbyt słaba, albo po prostu działaliśmy zbyt krótko, aby nas wykryto. Z całej naszej kumplowskiej trójki tylko jeden zdał odpowiednie egzaminy i został pełnoprawnym krótko-falowcem, działającym aż do śmierci, zdaje się w 2006 r. Pozostali dwaj - zakochali się w fotografii, kolega na krótko, ja do dziś. Telewizji (prawie) nie oglądam, poza Wiadomościami o 19.30 oraz Wierzę, wątpię. ufam w niedzielę o 14.00. Radia słucham sporo. Mam w chacie kilka radioodbiorników. W moim pokoju trzy, nie licząc tego w komórce. Jedno jest na stałe ustawione na program pierwszy PR, a lepsze - na program drugi PR, ponieważ ma kolumny w obudowie drewnianej i dla takiego "znawcy i smakosza" muzyki poważnej jak ja, odbiór jest na zupełnie niezłym poziomie. Szanowna Słuchaczko, nasz czas na antenie minął, zatem do ponownego usłysz... przeczytania.
Dobranoc.
1 maja 2012

Dzisiaj chcę przekazać Pani obrazkowy suplement do tematów Fotografia i Radio. Scenka wywoływania filmu w... talerzach pochodzi z roku 1950 (początki choroby fotograficznej). Dzidziuś "doradzający" mi - to mój brat, który 2 maja b.r. rozpoczął 65. rok życia. Radio detektorowe było na wyposażeniu szkoły w obecnym Krzeczynie, gdzie rozpoczynałem, pożal się Boże, swoją karierę nauczycielską. Zdjęcie z roku 1954.

Ponieważ dalej jestem sympatykiem krótkofalarstwa to dwa zdjęcia z lat osiemdziesiątych.
Kłaniam się, dobranoc.
6 maja 2012

Suplement nieoczekiwany, bardzo się przyda.

Przyjaźń. Czym jest dla Pana?

Czy długoletnia relacja: instruktor fotografii Edward Niczypor i uczeń Andrzej Adamczak jest przez Pana postrzegana w kategoriach przyjaźni?

Pani Danusiu przeczytałem co Słownik języka polskiego pisze na hasło: "przyjaźń". I wyszło, że u mnie z tą przyjaźnią jest kiepsko. Mianowicie odnoszę się do - nawet długo mi znanych osób - z jakąś rezerwą. Jest to raczej ocieplona, życzliwa znajomość. I tak też jest z mr. Adamczkiem. Cieszę się gdy nas odwiedzi, gdy zobaczę film, do którego kręcił zdjęcia, gdy z nim pogadam nocną porą (zwykle godzina z hakiem), ale poza tym jakichś wyjątkowych doznań nie ma. Widocznie "już taki jestem zimny drań". Jest mi np. bardzo trudno przejść z kimś na "Ty". Natomiast moja żona już po dwóch dniach znajomości przechodzi bez oporów na "Ty" (z nielicznymi wyjątkami).
14 maja 2012

Panie Edwardzie, porozmawiajmy o szczęściu. Ludzie czerpią chwile szczęścia z różnych powodów, jedni z podróży, inni z powiększania kolekcji. A jak to było i jest w Pana przypadku?

Pani Danusiu, przepraszam, że tak długo nie odpowiadałem na "szczęście", ale tyle się nawarstwiło różnych spraw w domu, że naprawdę nie miałem głowy do "mejli": kłopoty z jednym z synów Lucynki, pięciodniowa poważna zapaść zdrowotna żony, zmiana operatora telewizji i komórki, znów kłopoty zdrowotne żony, dwukrotny wyjazd z żoną na lekarskie konsultacje do Wrocławia. Od wczoraj żona jest we wrocławskim szpitalu przy
ul. Borowskiej. Jutro ma mieć operowaną rękę.

Pojęcie szczęścia jest wielorakie. Mówi się np. miałem wypadek, ale na szczęście nie ucierpiałem, trzeba mieć szczęście, aby znaleźć dobrą pracę, ten to ma szczęście do gry w totka itp. Ja, jeśli mi się w czymś powiedzie, odczuwam raczej zadowolenie niż szczęście. Szczęściem jest dla mnie jakieś wyjątkowe i długotrwałe pozytywne wydarzenie. W takim popularnym znaczeniu to mam szczęście (o czym już kiedyś pisałem) do kontaktów
z sympatycznymi i życzliwymi ludźmi, do kupowania sprzętu AGD, do - odpukać - unikania wypadków podczas wielokilometrowych wycieczek rowerowych. Szczęściem jest to, że nigdy dotąd bardzo ciężko nie chorowałem i oby tak było do końca mych dni. Największym dotychczasowym szczęściem w moim życiu jest wiara w Boga, nie najgorsze wychowanie dzieci, a także to, że nigdy nie byłem bezrobotny, podobnie jak żona i dzieci. 3 lipca 2012.

Pani Danusiu, przepraszam że zapomniałem o Pani imieninach, ale koniec września i po-czątek października to u mnie był młyn: wyjazd z żoną na konsultację do szpitala w Sycowie, wyjazd na tydzień na Ukrainę, 25. rocznica małżeństwa mojego najstarszego syna, współorganizowanie konferencji Akcji Katolickiej w zamku i wreszcie odwiezienie żony na rehabilitację do sycowskiego szpitala. Zatem życzę Pani zdrowia, wytrwałości w opiekowaniu się matką, ciekawych zleceń na działania artystyczne, pomyślności w życiu rodzinnym.

A teraz krótko o podróży na Ukrainę śladami dzieciństwa. Pojechałem pociągiem wraz bratem Mieciem który urodził się we Lwowie oraz wnukiem Mateuszem. Odwiedziliśmy Bóbrkę, gdzie się urodziłem i gdzie ojciec miał sklep oraz Lwów, gdzie kilka lat mieszkaliśmy i gdzie zacząłem chodzić do szkoły a także Tarnopol, w którym zastała nas druga wojna światowa. W Bóbrce znaleźliśmy dom, w którym mieszkaliśmy, ruinę budynku gdzie był sklep. We Lwowie budynek, w którym mieszkaliśmy i gdzie urodził się brat oraz szkołę, gdzie zacząłem swoją edukację (teraz mieści się tam konsulat kanadyjski), a w Tarnopolu miejsce, gdzie stał dom, w którym mieszkaliśmy, obecnie jest tam bardzo ładny domek jednorodzinny. Przekazuję kilka zdjęć z tej podróży. Zdjęcie nr 38 pokazuje tył budynku sklepowego, tam był sad w którym zrobiono znane Pani zdjęcie "indiańskie".
10 października 2012

Panie Edwardzie, dziękuję za pamięć.

Dziękuję też za krótką relację z podróży sentymentalnej. Jak to jest, kiedy po latach obrazy z dzieciństwa, nieco wyidealizowane przez naszą pamięć, zderzają się z rzeczywistością - dość smętną, niestety?

Ja również mam nawał obowiązków, różnych. Chyba z wiekiem robię wszystko w wolniejszym tempie, bo wciąż nie mogę zdążyć ze wszystkim na czas.

Mam do Pana pytanie, chyba już ostatnie z serii: "wywiad - rzeka", czy raczej "rzeczka".

Z wiekiem niektórzy ludzie mówią: "a za moich czasów to...". Czy Panu dziś brakuje czegoś z "tamtych" czasów? Jakichś wartości, wydarzeń kulturalnych, relacji między-ludzkich? A z drugiej strony: czy, a jeśli tak - to czym Pana fascynują dzisiejsze czasy?

Serdeczności dla Pana i Żony

Pani Danusiu, dziękuję w imieniu żony i swoim za serdeczności. Jakie uczucia po znalezieniu się w miejscach związanych z dzieciństwem? Ciepłe, oraz konstatacja: czas nie stoi w miejscu, wszystko się zmienia, zabudowania, krajobraz, komunikacja, sposób ubierania się, wyposażenie mieszkań itp. Zdziwiliśmy się także łatwością porozumiewania się. Do Ukraińców mówiliśmy po polsku, oni po ukraińsku i bez problemu rozumieliśmy się. Przed wyjazdem ostrzegano nas o niechęci Ukraińców wobec Polaków, szczególnie pochodzących z tych stron. Tymczasem wszędzie spotykaliśmy się z życzliwością. W tramwaju, autobusie, gdzie rozmawialiśmy ze sobą po polsku, nie zauważyliśmy żadnych wrogich spojrzeń. W relacjach prywatnych Ukraińcy najchętniej biorą polskie złotówki. Hrywny są tylko potrzebne w państwowych sklepach i np. przy kupnie biletów komunikacji miejskiej. Ciekawe, że tamtejsi Polacy z nami rozmawiali po polsku, ale już ze sobą po ukraińsku.

A teraz parę zdań na zadane pytania w "rzeczce". Czy czegoś mi brakuje z tamtych czasów. Byłem dzieckiem więc percepcja dotyczyła najprostszych spraw - rodzice, koledzy. Zapamiętałem przede wszystkim, iż ludzie wtedy mieli więcej czasu na rozmowę, spacer, przeczytanie gazety, pogranie w karty, szachy. Rodzice - na kontakt z dziećmi.
Czym fascynują mnie dzisiejsze czasy? Przede wszystkim wspaniałym rozwojem techniki, elektroniki użytkowej, podbojem kosmosu, niezwykłymi odkryciami naukowymi. Zaś dziwią i zniesmaczają, szczególnie w Polsce, ogromnym schamieniem społeczeństwa, języka, prostactwo tzw. popkultury. Awantury, a właściwie bitwy stadionowe, kraty w oknach kościołów. Niepojęta jest dla mnie niemoc władz państwowych np. w rozwiązywaniu problemów służby zdrowia, poradzenia sobie ze zjawiskiem prowadzeniem samochodów "po pijaku", a także niemoc władz samorządowych np. w zapobieganiu obsmarowywania przez smarkaczy elewacji budynków. No i wreszcie martwi mnie nowe zjawisko: brak odpowiedzialności za partactwo - modne "nic się nie stało".

Kłaniam się i pozdrawiam. E.N.
27 października 2012

Panie Edwardzie, niech to wydanie w nakładzie jednej sztuki (prawie jak biały kruk) będzie wyrazem mojej wdzięczności za lata nieocenionej współpracy.

Danka Obrębska-Kubik